Mam wrażenie, że gdziekolwiek się nie ruszę, tam słyszę, że mamy rynek pracownika. Na każdej konferencji, wydarzeniu branżowym, w co drugiej rozmowie z klientem i koleżanką po fachu. Spoglądam w prawo – rynek pracownika, zerkam w lewo – to samo. Rekruterzy mają używanie, a że jako naród lubimy sobie narzekać, to teraz mamy ku temu doskonałe warunki. Kandydaci nie przychodzą na spotkanie? No tak, rozwydrzyli się i nie szanują pracodawców. Nie odpisują na LinkedInie? Skandal! W ostatniej chwili rezygnują z procesu rekrutacji? W głowach się poprzewracało..

Jako, że lubię walczyć ze stereotypami, a słowo generalizacja nie istnieje w moim słowniku, pozwolę sobie na pewną polemikę.

Responsywność taka kiepska?

Gdyby było tak, że kandydaci przebierają w ofertach, a pracodawcy nie mają rąk do pracy, po publikacji ogłoszenia na pracownika biurowego przez dwa dni nie uzbierałabym 180 aplikacji. Nie miałabym jakościowych aplikacji na handlowca czy szefa marketingu. Rekrutuję od dziesięciu lat, obserwuję jak zmienia się rynek pracy i rzeczywiście ewoluuje. Jednak ilość i jakość aplikacji jest na podobnym poziomie. Wiadomo, że jeśli szukamy pracowników IT, nie mamy co liczyć na duży spływ cv. Żeby znaleźć kogoś godnego uwagi trzeba poszukać bezpośrednio, być w miejscach, w których udzielają się potencjalni kandydaci i przekazywać komunikat, który trafi do konkretnej grupy, na której nam zależy. Czy robiliśmy to inaczej kilka lat temu, gdy przekonywano nas, że jest rynek pracodawcy? Nie.

Kandydat nie przychodzi na rozmowę?

Wiele słyszę o tym, że kandydaci są nieodpowiedzialni. Nie przychodzą na rozmowy, a jak już przychodzą to często nie wiedzą do kogo i w sprawie jakiej oferty. Po przeprowadzeniu procesu okazuje się, że jednak rezygnują lub wybierają innego pracodawcę. Skandal prawda? Nie lubię jak ktoś traci mój czas, a jeśli kandydat nie przychodzi i nie informuje mnie o swojej nieobecności, „wrzucam” go na tzw. czarną listę. Sięgnęłam pamięcią i okazało się, że w ciągu kilku ostatnich miesięcy tylko jedna osoba trafiła do tego niechlubnego grona. Jeśli ktoś nie przygotował się do rozmowy, jest to dla mnie jedna z informacji, która składa się na ogólną ocenę kandydata. Pewnie, że wolałabym, aby wszyscy byli doskonale przygotowani, punktualni i najlepiej idealni na dane stanowisko. Pamiętajmy jednak, że praca w rekrutacji to praca z ludźmi, a każdy postępuje według swoich zasad.

Rezygnacja tuż przed końcem procesu?

Nic bardziej nie wkurza rekrutera niż sytuacja, w której wybrany kandydat rezygnuje z oferty. Ja też tego nie lubię, ale zawsze sobie wtedy powtarzam, że rekrutacja to sprawdzian dla obu stron. Minęły czasy, gdy kandydat był traktowany jak petent, a pracodawca był wyrocznią. Kandydat, który szuka pracodawcy na dłużej bierze pod uwagę wszystkie aspekty i ma nawet prawo zrezygnować z oferty pracy, w której miałby jeździć do pracy dziesięć minut dłużej. I nie ma się co obrażać, on ma możliwość wyboru.

Zdaję sobie sprawę, że są regiony oraz zawody, w których rządzą pracodawcy. Są też takie, w których to kandydaci rozdają karty, a robią tak dlatego, że po prostu mogą sobie na to pozwolić. Bo są specjalistami w swojej dziedzinie, bo pracują w branży, w której popyt na pracowników jest dużo większy niż podaż. I nie ma znaczenia czy rozmawiamy o tym dziś, pięć lat temu, czy za rok. Kandydaci wykorzystują swoje przewagi, podobnie jak pracodawcy. Jedno jednak się zmieniło. Kandydaci i pracownicy są dziś dużo bardziej świadomi. Wiedzą czego oczekują, sprawdzają opinie o pracodawcach i pozwalają sobie na dłuższe poszukiwania firmy, z którą się zwiążą na dłużej.

A więc może zamiast narzekać na na trudny rynek pracy warto zapytać kandydata co skłoniłoby go do przyjęcia naszej oferty pracy?

Dobrego tygodnia!

Udostępnij:
Autor wpisu: Ula Zając-Pałdyna
Założycielka HR na obcasach, właścicielka agencji doradztwa personalnego, prawniczka pisząca doktorat z zarządzania.