Do napisania tego postu zainspirowały mnie pytania, które bardzo często dostaję w życiu prywatnym i zawodowym. Pytania o mój doktorat. Często słyszę: jak się znalazłaś na doktoracie, skąd pomysł, dlaczego doktorat, a nie np. MBA czy studia podyplomowe. Postaram się więc w dzisiejszym poście pochylić nad tym jakie są moje przemyślenia po dwóch latach studiów doktoranckich i jak w ogóle znalazłam się na doktoracie.

Decyzja – tak, to jest dla mnie!

Zacznijmy od tego, że ja praktycznie od zawsze marzyłam o doktoracie. Już pisząc pracę magisterską wiedziałam, że chcę spróbować. Moja radość była ogromna, gdy zaraz po obronie usłyszałam od swojej promotorki, notabene dziś bardzo znanej także szerszej rzeszy osób, prof. Małgorzaty Gersdorf, proszę bardzo, może Pani przyjść do mnie na seminarium doktoranckie. No i poszłam i chodziłam tak pewnie ze 2 lata. W trakcie tego czasu sama przyznałam przed sobą, że doktorat z prawa nie jest dla mnie. Jeśli udałoby mi się cokolwiek napisać i obronić, byłby to jedynie tytuł naukowy przed nazwiskiem, bo zupełnie nie czułam się w prawie komfortowo. Dużo wcześniej zaczęłam pracę w HR-ach i wiedziałam, że właśnie to mnie interesuje. Nie było szans na doktorat interdyscyplinarny, więc moje marzenie o zrobieniu doktoratu odłożyłam na bok. W międzyczasie postanowiłam zrobić studia podyplomowe z ZZL, bo czułam, że potrzebuję wiedzy teoretycznej, żeby być dobrym HR-owcem. W ten sposób trafiłam do SGH. Po skończeniu studiów podyplomowych wiedziałam, że chcę wrócić do SGH na studia doktoranckie, ustaliłam więc sama ze sobą, że po urodzeniu synka zapiszę się na studia.

Jak zacząć?

Wiedziałam już, że moje zainteresowania są związane z niegdysiejszą Katedrą Rozwoju Kapitału Ludzkiego, dziś Instytutem Kapitału Ludzkiego w SGH. Przeszłam się więc do prof. Marty Juchnowicz, którą znałam ze studiów podyplomowych z zapytaniem czy zostanie moim promotorem. Pani prof. się zgodziła, porozmawiałyśmy o moich zainteresowaniach naukowych i zapytała w jakim trybie chcę studiować. Bez namysłu powiedziałam, że zaocznie, choć oczywiście wolałabym dziennie. Nie miałam pojęcia z czym łączą się studia dzienne, ale moja przyszła promotorka zachęciła mnie do tego, żebym spróbowała się na nie dostać. Nie miałam nic do stracenia. Rozpoczęłam więc przygotowania do rekrutacji. Pamiętam, że przygotowywałam swój życiorys, który miał opisywać moje osiągnięcia naukowe. Tylko jakie osiągnięcia, skoro ja dopiero chciałam zacząć przygodę z nauką? Miałam też przygotować opis zamierzeń badawczych. Dziś, kiedy patrzę na ten dokument, chce mi się śmiać. Byłam zielona jak szczypiorek na wiosnę i nie miałam bladego pojęcia czym jest pole badawcze i co nowego do nauki będzie wprowadzał mój doktorat. Ale dokumenty przygotowałam tak, jak umiałam, czekała mnie jeszcze rozmowa z komisją, która ostatecznie zaważy, tak mi się wydawało, o wyniku rekrutacji.

Jak dostać się na doktorat?

Piszę o swoich doświadczeniach z dostaniem się na studia w Szkole Głównej Handlowej, bo tylko tu mam swoje osobiste doświadczenia. Kandydaci, którzy ubiegają się o przyjęcie na studia mają za zadanie przygotować:

  • życiorys z udokumentowanymi osiągnięciami naukowymi i zawodowymi,
  • list motywacyjny z określeniem swoich zainteresowań naukowych,
  • podanie o przyjęcie na studia,
  • opis zamierzeń badawczych w obszarze planowanej pracy doktorskiej oraz
  • dyplom/ odpis dyplomu ukończenia studiów.

W praktyce wszystkie dokumenty w SGH wrzuca się do systemu i oczekuje informacji, kiedy odbędzie się rozmowa kwalifikacyjna przed komisją. Podczas rekrutacji komisja bierze pod uwagę kilka elementów i przyznaje im punkty:

  • ocenę na dyplomie
  • opis zamierzeń badawczych
  • osiągnięcia naukowe (artykuły, rozdziały w książkach, referaty na konferencjach naukowych)
  • udział w realizacji projektów naukowych.

Wiedziałam, że nie będę faworytką w rekrutacji, bo są ludzie, którzy na doktorat idą już z dorobkiem naukowym. Wiem, bo takich kolegów i koleżanki mam u siebie na roku. Przygotowałam się jednak najlepiej jak potrafiłam i stwierdziłam, że kluczem będzie zapewne rozmowa kwalifikacyjna przed komisją. Poczytałam sobie o tym, kto zasiada w mojej komisji – okazało się, że nikt z mojej specjalizacji, czyli ZZL. Dodatkowo w komisji zasiada przedstawiciel doktorantów, który także zadaje pytania kandydatom. Rozmowa nie była łatwa, a kandydatów sporo więcej, aniżeli miejsc na studiach. Pamiętam, że Kolegium Nauk o Przedsiębiorstwie, pod który podlega dzisiejszy Instytut Kapitału Ludzkiego, mogło przyjąć wtedy 16 osób na nowy rok akademicki. Dziś pewnie jest to podobna liczba. Podczas rozmowy komisja skupiła się w głównej mierze na moich zamierzeniach badawczych, dostałam kilka pytań merytorycznych z obszaru ZZL i pytanie od przedstawiciela doktorantów, które było trochę betonowym kołem ratunkowym dla mnie – czy mogę pochwalić się jakimiś osiągnięciami naukowymi. Pamiętam, że miałam na koncie kilka artykułów i wypowiedzi, jednak zdecydowanie biznesowych, a on drążył i dopytywał o te naukowe. Zgodnie z prawdą musiałam więc przyznać, że w tym obszarze nie mam się jeszcze czym pochwalić. Z samej rozmowy byłam jednak zadowolona i wiedziałam, że to ona zadecyduje o moim przyjęciu lub nie na doktorat.

Dostałam się! I co teraz?

Zgodnie z moimi przewidywaniami nie byłam faworytką w postępowaniu rekrutacyjnym, ale dostałam się na mój wymarzony doktorat. Skoro powiedziałam A, muszę teraz powiedzieć B. Byłam tuż przed powrotem do pracy po urlopie macierzyńskim i okazało się, że zajęcia na uczelni będą mi zajmowały jeden dzień tygodniowo, każdy poniedziałek. Jak więc wrócić do pracy, wiedząc, że będę mogła pracować tylko cztery dni tygodniowo, a zaraz pewnie mały zacznie chorować w żłobku i więcej mnie w pracy nie będzie, niż będę. Podjęłam decyzję o tym, że nie wracam na etat, będę działała na własną rękę i dodatkowo robiła doktorat. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że była to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć i cieszę się, że tak wtedy zdecydowałam.

Doktorat z dzisiejszej perspektywy

Jak dziś patrzę na studia doktoranckie? Po pierwsze po coś są te cztery (aż!) lata studiów. Przez ostatnie dwa lata uczyłam się o tym jakie pole badawcze mnie interesuje, jaką lukę mogę zapełnić swoją pracą naukową i jak dobrze wybrać temat i obszar pracy. Wiem też dopiero dziś co i jak chcę badać, jaki temat mnie interesuje i co będzie realne do zrobienia. Dwa lata temu nie miałam o tym pojęcia. Wiem też, jak pisze się artykuły naukowe, co trzeba zrobić, aby wystąpić z ciekawym tematem na konferencji naukowej i też w końcu co zrobić, aby z powodzeniem napisać i obronić rozprawę doktorską.

Same zajęcie tylko na pierwszym roku były tak bardzo intensywne, dziś jest ich zdecydowanie mniej i spokojnie można je połączyć z normalną pracą na etacie. Kolegium, do którego trafiłam, doskonale rozumie potrzeby i sytuację doktorantów, dlatego nie każe nam codziennie przychodzić na uczelnię, a raz na dwa-trzy tygodnie organizuje jeden dzień zajęć. Dodatkowo, obowiązkiem każdego doktoranta, jest przeprowadzenie niewielkiej ilości zajęć ze studentami. Ja to uwielbiam, więc zdecydowanie przekraczam minimalny limit.

Przede mną mnóstwo pracy, nauki i nieprzespanych nocy, ale wiem, że jestem we właściwym miejscu. Dużą satysfakcję dają mi też zajęcia ze studentami, a największą nagrodą jest dla mnie to, że pytają, kiedy i jakie zajęcia prowadzę, bo chętnie się na nie zapiszą.

Udostępnij:
Autor wpisu: Ula Zając-Pałdyna
Założycielka HR na obcasach, właścicielka agencji doradztwa personalnego, prawniczka pisząca doktorat z zarządzania.